Graham Masterton "Zaklęci"

   Dawno temu czytałam horror Koontza i szczerze powiedziawszy nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia, w tej chwili nawet nie potrafię sobie przypomnieć fabuły, a że horrory nigdy nie były moim ulubionym gatunkiem czy to filmowym czy książkowym to nie zawierałam z nimi bliższej znajomości. Niedawno szukając odskoczni od dość ciężkiego "Maga" Fowlesa szperałam po swojej rozległej biblioteczce i natknęłam się na Mastertona. Uznałam, że skoro i tak nie lubię horrorów więc nie ma sensu trzymać tych książek. Oddam je, ale przecież najpierw trzeba przeczytać... Nie spodziewałam się, że aż tak będę się bała tej książki.
     Historia bazuje na tak oklepanych wzorcach jak to tylko możliwe- mamy więc Jack'a, gościa w średnim wieku, znudzonego swoim życiem właściciela firmy robiącej tłumiki do samochodów i nieszczęśliwego w małżeństwie. Nagłe pojawienie się dziecka w płaszczyku przeciwdeszczowym, wypadek samochodowy i odkrycie na uboczu wielkiej neogotyckiej budowli, która z czasem okazuje się być byłym szpitalem dla psychicznie chorych morderców i dewiantów zmienia jego życie w pasmo przerażających zdarzeń. Oczywiście Jack od razu zapragnął zostać właścicielem budynku i rozpocząć nowe życie jako właściciel ekskluzywnego hotelu na prowincji. Takich historii było miliony, spora część filmów z tego gatunku czerpie z tego typu pomysłów. Można wzruszyć ramionami i powiedzieć "nic nowego". Problem polega na tym, że Masterton genialnie buduje napięcie za pomocą słowa. W tej książce roi się od opisów wykorzystujących nasze zmysły- słuch, węch i wzrok. Tajemniczy szurający dźwięk, smród octu, opisy kaźni na przypadkowych ofiarach zaklętych oraz poczucie, że to może być każdy, bez wyjątku i bez reguły. To wszystko działało na wyobraźnię. Nie ukrywam, że kilka razy musiałam odłożyć książkę bo zaczynało mi się robić słabo, zawsze w takich momentach zastanawiam się skąd ktoś czerpie pomysły na takie opisy. Zdecydowanie nie jest to pozycja, którą mogłabym polecić osobom o słabych nerwach. Szurający dźwięk, o którym wspominałam wcześniej, w momencie gdy się pojawiał, jeżył mi włosy na głowie i przyprawiał o gęsią skórkę. Opis podróży po liniach ley oraz sam pomysł druidycznej magii również był dość ciekawy. Gdy dotarłam do 3/4 książki zaczęłam czytać ją dużo szybciej nie dlatego, że mi się podobała tylko dlatego, że chciałam ją jak najszybciej skończyć.
    Co mi się nie podobało? Zdecydowanie okładka, wyglądająca jak plakat reklamujący kiepski amerykański film klasy B, C albo i E, wywołała bardziej mój uśmiech politowania niż zachwytu. Z tego co widziałam nowsze wydania wyglądają już dużo lepiej i chwała Bogu bo ta raczej odstrasza niż zachęca do tego żeby sięgnąć po książkę. Trochę też uderzyło mnie takie szafowanie liczbami. Według fabuły celtyccy druidzi mordowali całe wioski żeby podróżować przez linie ley, z całym szacunkiem, ale populacja Celtów nie była raczej aż tak duża żeby można było poświęcić tyle dusz bo szybko brakłoby ludzi do mordowania. To wywołało u mnie zgrzyt podczas czytania. Tak samo jak brakowało mi informacji o tym co stało się dalej z niektórymi osobami z książki bo czułam pewien drobny niedosyt.
     Dalej nie lubię horrorów i pewnie nigdy nie polubię, ale doceniam umiejętność tworzenia historii z bardzo sztampowych na pierwszy rzut oka pomysłów, oraz umiejętność budowania napięcia. Mam jeszcze dwie książki tego autora, ale chyba będę musiała zrobić sobie dłuższą przerwę zanim po nie sięgnę.
Podsumowując 7+/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Richard C. Morais "Podróż na sto stóp"

Zawiodłam się na tej książce. Chyba spodziewałam się czegoś innego. Zarówno po okładce jak i trailerach filmu na jej podstawie wyrobiłam so...