Blog o szeroko pojętej kulturze. Znajdą tu miejsce dla siebie dobre książki, filmy czy muzyka, ale także nie zapomnę o wydarzeniach na które warto się wybrać i o których dobrze jest pamiętać.
Denis Villeneuve "Diuna"
Wyciągnąć mnie do kina jest ciężko. Rzadko oglądam filmy, ale co tu dużo mówić Diuna to Diuna. Klasyka literatury Science Fiction, opiewana w pieśniach przez wszystkich fanów gatunku. Jak tylko film wszedł do kin zaczęłam śledzić opinie i zaciekawiło mnie przede wszystkim to, że nie było głosów "beznadziejny", "bełkot" itp. Nikt nie gardłował, że bezsensowna adaptacja i nie da się tego oglądać. Jedyne negatywne komentarze dotyczyły tego, że film jest "nudny", ale przeważały jednak opinie pozytywne. W niedzielę sama poszłam do kina żeby wyrobić sobie zdanie i jestem bardzo na "tak".
Zarzut odnośnie nudy jest nietrafiony jeśli ktoś czytał książkę. Diuna to nie Star Wars gdzie co 10 minut będzie bitwa kosmiczna z wybuchającymi statkami. Porównanie do Gry o tron byłoby zdecydowanie krzywdzące dla Herberta, ponieważ jego dzieło jest monumentalne, ale zupełnie inne, choć opierające się na intrygach, podobnie jak powieść Martina. Jestem w trakcie słuchania audiobooka Diuny więc miałam możliwość obejrzenia filmu w odniesieniu do książki i muszę powiedzieć, że to dobra adaptacja. Wiernie oddaje to co się dzieje w książce. Oczywiście zostały usunięte pewne wątki poboczne, inne elementy dodano, ale w ogólnym rozrachunku wyszło to na plus dla filmu. Gdyby wprowadzić wszystko co było w książce zamiast 2,5 godziny, film miałby dodatkową godzinę jak nie więcej. Plusem jest także sposób przedstawienia całego świata, dzięki czemu widz nie zaznajomiony z książkami szybko złapie o co w tym chodzi. Literatura Science fiction często uracza nas długimi i skomplikowanymi opisami maszyn i elementów elektronicznych, Herbert zostawiał tu całkowitą właściwie swobodę. Dryf lampy, ornitoptery, statki kosmiczne nie miały dokładnych opisów i Villeneuve wraz ze swoim sztabem ludzi nadał im świetny wygląd. Bardzo mi się podobało to co widziałam.
Łyżka dziegdzciu w tej beczce miodu. Harkonenowie są przerysowanie źli, za to Atrydzi to szczyt piękna, dobra i cnót wszelakich. W książce, przynajmniej na tyle na ile wysłuchałam, oprócz opisu samego Barona i jego mentata mamy bardziej wyobrażenie zła niż realne opisy tego jak bardzo są oni zepsuci. Tymczasem w filmie są źli do szpiku kości i zrobiono to zabiegami typowo hollywoodzkimi, co ogólnie mi nie przeszkadza choć było dość oczywiste. Mam mieszane uczucia co do Paula Atrydy. Chalamet poradził sobie świetnie, jest idealnie taki jaki powinien być, a równocześnie reżyser od czasu do czasu wrzucił mu w usta wypowiedzi świadczące o tym, że chłopak nie bardzo rozumie co się dzieje dookoła. W książce Atryda ma 16 lat i widać, że jest świadomy kim jest. W filmie Chalamet gra balansującego na granicy dziecięcości i dorosłości niedoinformowanego chłopca. Czy był to zabieg celowy nie wiem i sama się nie mogę zdecydować, którą wersję Paula lubię bardziej. Poczekam do drugiej części żeby go ocenić. Co do reszty aktorów nie mam większych uwag oprócz tego, że zmienili płeć jednej z postaci co mnie ubawiło.
Podsumowując 7+/10 i czekam na więcej
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Richard C. Morais "Podróż na sto stóp"
Zawiodłam się na tej książce. Chyba spodziewałam się czegoś innego. Zarówno po okładce jak i trailerach filmu na jej podstawie wyrobiłam so...

-
Zawiodłam się na tej książce. Chyba spodziewałam się czegoś innego. Zarówno po okładce jak i trailerach filmu na jej podstawie wyrobiłam so...
-
Nie znam instagramowego konta autorki, jednak miałam okazję usłyszeć ją raz czy dwa na YouTubowym kanale Bez Schematu, na którym gościnnie ...
-
Dobre zakończenie serii. To chyba najlepszy opis dla tej książki. Wszystko zostaje domknięte, muszę przyznać, że nie spodziewałam się osta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz