Michał Kuszewski "Tchnienie Kaim"

     Nie wiem czy świadomość, że autor książki pisze recenzje dla CD- Action wpłynęła na mnie tak sugestywnie, ale kilkukrotnie nasunęły mi się podczas czytania wizje z gier komputerowych typu Uncharted czy Thief. Mamy tu bowiem bardzo sprytną i zaradną złodziejkę, która umiejętnie potrafi wykraść potrzebne jej rzeczy, a równocześnie unika po mistrzowsku pogoni. Ilość akcji i awanturnicza żyłka cały czas przypominały mi przygody Drake'a.      Mimo olbrzymiej dawki akcji dla mnie właściwa historia zaczęła się na Kaim, nie wiem czy to kwestia mojej niechęci do opisów południowych krain czy raczej tego, że właściwa fabuła rozkręca się dopiero na wyspie, ale zdecydowanie to od tamtego momentu czytało mi się doskonale.
     Autor genialnie połączył w zależności wszystkie postacie z książki tworząc tygiel w którym ugotował bardzo fajną, zgrabną fabularnie, świetnie się czytającą powieść. W momencie gdy Alyn dociera na Kaim byłam już na tyle zżyta z jej postacią, że trzymałam kciuki za jej powodzenie. W dodatku bardzo rzadko zdarza się żeby ktoś w książce dawał za główną postać okularnika co nie tylko zaskoczyło, ale nadało też świeżości książce- wreszcie coś innego niż oklepane schematy. Dodatkowo jako, że sama jestem okularnicą to dziewczyna wzbudziła moją sympatię ;) 
     Akcja książki toczy się z prędkością rollercoastera nie dając odpocząć ani bohaterce ani czytelnikowi, co było dość ryzykownym zabiegiem bo autor łatwo może złapać zadyszkę i wyłożyć się jak długi na fabule. Na szczęście tutaj udało się uniknąć potknięcia choć momentami miałam już przesyt i marzyło mi się żeby akcja trochę zwolniła. Wątpię żeby ktoś realnie mógł funkcjonować dłuższy czas w takich warunkach. Miałam ciut wrażenie, że autor chce wcisnąć jak najwięcej akcji i pomysłów do tego jednego tomu. Co z kolejnymi książkami? Czy nie skończy się to tym, że na następne tomy zabraknie już świeżego spojrzenia? Z chęcią sięgnę po kolejne powieści żeby to sprawdzić.
     Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak dobrego debiutu. Historia jest przemyślana, poprowadzona w bardzo konsekwentny sposób i nie ma żadnych luk ani zgrzytów fabularnych.  Podobały mi się retrospekcje z życia bohaterki, które nie dość, że nadawały opowieści bardziej osobisty posmak  i wyjaśniały poniekąd to co się dzieje na kartach książki, to powodowały także, że zżyłam się z bohaterką.
Podsumowując 7/10

Michał Rusinek "Pypcie na języku"

     Rusinek jest bardzo inteligentnym człowiekiem, a jego książka napisana jest ze swadą, lekkim stylem poruszająca tematy ważne i na czasie. Na co dzień nie zastanawiamy się nad znaczeniem pewnych słów, nad tym, że spora część naszego języka zmieniła się i ewoluowała w ciągu ostatnich lat i wciąż się zmienia pod wpływem języków obcych, ale także swego rodzaju językowego lenistwa. Coś co obecnie używamy nagminnie jest często zapożyczonym lub przekształconym słowem obcojęzycznym. To pozwala na chwilę refleksji i zastanowienia się czy mamy wpływ i czy powinniśmy stosować formy wypierane. Najbardziej podobał mi się rozdział o "tentegowaniu" i "wichajstrach" bo są to słowa, których nie słyszałam wiele lat, a przecież pamiętam je dobrze z czasów dzieciństwa. Przy tym rozdziale włączyła mi się nostalgia. Michał Rusinek bardzo umiejętnie prowadzi swoją książkę w stylu gawędziarskim, nie męczy, nie wchodzi na wyżyny stylu naukowego tylko płynie przez opowieści przez co momentami miałam wrażenie jakbym siedziała przy ognisku. W bardzo taktowny sposób wbija szpilę nam jako narodowi albo wytyka potknięcia językowe, a przy okazji potrafi się śmiać z samego siebie i swoich wpadek co jest rzadką cechą wśród polaków. Czytając tę książkę czułam, że autor trochę podchodzi do tematu refleksyjnie, ale nie na zasadzie- dawniej było lepiej, tylko po prostu wcześniej było inaczej. Choć na pewno nie wszystkie zmiany mu się podobają, a jednak potrafi pisać o tym w sposób taktowny i powiedziałabym po dżentelmeńsku. Wielokrotnie uśmiechnęłam się przy lekturze, kilka razy zakrywałam usta żeby nie śmiać się w głos i zdarzyło mi się także parsknąć przy co śmieszniejszych fragmentach. Lektura ta jest bardzo przyjemna, nie dłuży się, a podział na krótkie rozdziały sprawia, że książkę czyta się szybko.
Podsumowując 7/10

Amélie Nothomb "Dziennik Jaskółki" ZAWIERA SPOJLERY

     Książka o niczym. Kompletnie do mnie nie przemówiła i jeśli miał być w niej jakiś ukryty sens czy symbolizm to ja go nie odkryłam. Czy miała to być spowiedź mordercy? Jego próba odkupienia win poprzez akt ostatecznego, dość obrzydliwego zniszczenia życia? Czy jego ostateczne poświęcenie to forma osiągnięcia katharsis? Jeśli tak to do mnie to nie przemówiło. Momentami czułam zażenowanie i ohydę, szczególnie, że główny bohater lubi się onanizować po dokonanych morderstwach. Niby miała to być książka o przemianie normalnego chłopaka w mordercę, a następnie pod wpływem dziennika nastolatki ponowne jego przekształcenie. Dla mnie osobiście bohater ma cechy rasowego psychopaty i to od samego początku. Nieudany związek tylko wyzwolił prawdopodobnie jego naturalne skłonności i przez to przekroczył tę niewidzialną granicę szaleństwa. Zakończenie pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi i czułam się przez to raczej zirytowana niż zadowolona, że trzeba samemu sobie dopowiedzieć. Za dużo było luk żebym mogła jakkolwiek zinterpretować po swojemu koniec książki. Zdecydowanie przydałoby się dowiedzieć co jest w tym dzienniku takiego cennego, że przez niego ginie kilka osób.
     Całe szczęście książeczka ta nie jest długa bo uznałabym to za całkowicie zmarnowany czas. To była pierwsza pozycja tej autorki i jakoś nie sądzę żebym szybko sięgnęła po kolejne. Czyta się dobrze i płynnie, ale za mało konkretów żebym mogła być zadowolona.
Podsumowanie 5/10

Cormac McCarthy "Droga"

     Beznadzieja. Smutek. Strach. Szarość. Głód. Wola życia. Czym jest życie? Wieczną drogą, tułaczką, próbą przetrwania mimo przeciwności losu. Czym jest życie w świecie, w którym nie ma nic? W świecie, który umiera i pojedyncze istoty trzymają się pazurami przetrwania i czekają... właściwie na co? Na to, że ktoś im pomoże? Że Bóg nagle cofnie katastrofę? Co napędza ludzi w beznadziejnych warunkach do tego by trwali przy swoim nędznym żywocie? Czym jesteśmy gdy zaczyna się walka o przetrwanie? Czy jest w tym świecie miejsce na bohaterstwo, dobro, miłość?      
     Przerażający obraz świata po apokalipsie. Jakiej? Nie dowiadujemy się do końca, choć jest ona wspomniana. Mamy tylko ojca i syna, ich imion również nie poznamy, ale czy w świecie w którym żyje garstka ludzi ma to jakieś znaczenie? Dwoje wędrowców, samotnych w swojej próbie przetrwania, tylko po co? Po co idą na południe skoro nie ma szans na nic lepszego? Po co próbują walczyć skoro planeta umiera? Jak bardzo kruchy jest nasz świat z wieżowcami, autostradami, samolotami, poczuciem, że wszystko możemy i nic nas nie ogranicza, jak bardzo jesteśmy butni i pewni siebie, a zarazem bezradni jak pędraki gdy nam się to odbierze. Te wszystkie refleksje przewijały się przez moją głowę gdy czytałam dzieło Cormaca, książkę zdecydowanie wybitną.
     Nie uświadczysz w niej na jawie kolorów innych niż biel, czerń i szarość. Wszystko pokrywa szary popiół i ciemna breja deszczówki, za to są liczne burze, trzęsienia ziemi i pożary niszczące suche jak szczapy drzewa. Świat umiera, jest w agonii od wielu lat i to czuje się namacalnie. Cormac buduje atmosferę krótkimi, urywanymi zdaniami, przesyconymi szarością i beznadzieją tak odczuwalną, że w pewnym momencie sama byłam zmęczona tą tułaczką głównych bohaterów. Jedynymi momentami gdy pojawiają się żywe kolory to sny głównego bohatera i ślady krwi na śniegu. Bohaterowie uciekają na południe, przed dojmującym zimnem ogarniającym świat. Tylko co dalej? Czy jest nadzieja na szczęśliwe zakończenie? Czy jest miejsce, które przetrwało? Coś na kształt Edenu? Chłopiec bez imienia i wieku, nie znający innego świata niż ten, który go otacza, nie wiedzący co to coca- cola i tama i obok niego kroczący ojciec, który stara się go uczyć, a zarazem odczuwa ból przypominając sobie to co utracił wraz z katastrofą. Syn, dziecięco wrażliwy, a zarazem bardzo doświadczony przez to co widzi i ojciec próbujący nie tylko utrzymać go przy życiu, ale także dać choćby namiastkę normalności. Refleksy z przeszłości, odblaski dni, które minęły i już nie wrócą nadają opowieści jeszcze większej głębi i poczucia beznadziei. Życie pomału umiera, a wraz z nim człowieczeństwo. Obserwujemy obrazy okrucieństwa, kanibalizmu, fanatyzmu. Wszystko to jednak nie jest nachalne jak w horrorze klasy B, o nie, tu mamy mistrzostwo operowania kamerą naszej wyobraźni. Cormac prześlizguje się po okrucieństwie, opisuje je w sposób zdawkowy i zarazem na tyle dokładny, że możemy sobie wszystko wyobrazić, ale nie pławi się w zbrodni i krwi przez co staje się to tym mocniejsze odczucie.
     Ta książka pokazuje do czego zdolna jest miłość rodzicielska, do jakiego stopnia poświęcenia potrafi się człowiek wznieść jeśli chroni krew ze swojej krwi. To co rodzic zrobi dla swojego dziecka to czyste męczeństwo w imię miłości. To hołd złożony tym wszystkim rodzicom, którzy oddadzą ostatnią kromkę chleba swemu dziecku by nie było głodne. Z drugiej strony jednak widzimy także powolną drogę chłopca w stronę dorosłości, coraz bardziej dostrzega on poświęcenie swego taty i martwi się o niego i choć jest milczącym obserwatorem zmagań ojca nie oznacza to, że jest ślepy na to co się z nim dzieje. 
     Chyba najlepiej tę książkę opisuje cytat z jej wnętrza. "Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat dany na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać."
     Ostatnio ciężko mi się skupić na jakiejś książce, ale tą połknęłam w jeden dzień. Fakt, że jechałam pociągiem i miałam czas nie umniejsza jej wartości i sile odbioru. To nie jest łatwe dzieło, ale zdecydowanie nagroda Pulitzera jest zasłużona. Jedna z najlepszych książek jakie czytałam, wielokrotnie poruszająca serce i chwytająca za trzewia. To mistrzostwo by nadać głębi śmierci, oczekiwaniu na to co nieuchronne z takim pietyzmem, a równocześnie zrobić poemat pochwalny dla rodzicielstwa.
Podsumowanie 10/10

Richard C. Morais "Podróż na sto stóp"

Zawiodłam się na tej książce. Chyba spodziewałam się czegoś innego. Zarówno po okładce jak i trailerach filmu na jej podstawie wyrobiłam so...